wtorek, 27 czerwca 2017

Szafa (zimowego) bobasa, czyli co kupić do wyprawki

Taki temat latem?! W czerwcu?! Ano, pomyślałam sobie, wiele mam, którym termin porodu wypada na miesiące jesienno-zimowe powoli zaczyna interesować się garderobą maluszków. Dodatkowo sklepy kuszą promocjami i wyprzedażami, a kiedy widzi się maleńkie body czy pajacyka, trudno pozostać niewzruszoną. Co więc warto kupić a co lepiej sobie odpuścić? 

Zakupy dla mojego maleństwa, rozpoczęłam od zrobienia tabelki, w której notowałam co i w jakich ilościach chcę kupić. Kiedy w domu pojawiała się nowa rzecz, odznaczałam to w tabelce. Bardzo polecam - mnie uchroniło to przed posiadaniem 30 bodziaków i 50 pajacyków w rozmiarze 56. 

Moja tabelka wyglądała wtedy tak:


Co
Ile ma być
Ile jest
pajace bawełniane
rozm. 50 - 2
rozm. 56 - 10
rozm. 62 - 8
rozm. 50 - 3
rozm. 56 - 6
rozm. 62 - 9
pajace polarowe
2
2
kombinezon
1
1
śpiochy
rozm. 56 - 2
rozm. 62 - 4
rozm. 56
rozm. 62 - 1
body
rozm. 56 rękaw krótki - 6
rozm. 56 rękaw długi - 6
rozm. 62 rękaw krótki - 6
rozm. 62 rękaw długi - 6
rozm. 56 rękaw krótki - 2
rozm. 56 rękaw długi - 9
rozm. 62 rękaw krótki - 4
rozm. 62 rękaw długi - 9
półśpiochy (po 1 parze cieplejszych)
rozm. 56 - 2-3
rozm. 62 - 2-3
rozm. 56 - 2
rozm. 62 - 4

Dziś wyglądałaby ona tak:

Co
Ile ma być
pajace bawełniane
rozm. 50 - 10
rozm. 56 - 10
rozm. 62 - 10
pajace polarowe
2
Kombinezon zapinany na zamek!
1

Dla porządku dodam jeszcze zdjęcia poglądowe ubranek:
PAJACYK:
pajacyk

BODY:

ŚPIOCHY:
Zdjęcia, niestety, nie dodam, bo nie używałam takiego ustrojstwa (choć jedną sztukę zakupiłam). Ale najszybszy opis - stworzony przez mojego męża - brzmi: "pajac bez rąk" 😏. Pod śpioszki należy założyć kaftanik, co mnie skutecznie zniechęcało. Wyobraźcie sobie ulewające dziecko, które trzeba przebierać po 10 razy na dobę (nie, nie żartuję!) i zakładać dodatkowe elementy garderoby...

Wracając jednak do mojej tabelki - skąd te zmiany i na co zwrócić uwagę
Po pierwsze: jakiej wielkości dziecko ma się urodzić? Wiedziałam, że Młody nie będzie gigantem - lekarz prorokował wagę ok. 3 kg, więc wzrostowo dziecko też nie mogło być duże. U nas się sprawdziło - synek przyszedł na świat z wagą 3140 g i ok. 50 cm wzrostu. Początkowo nosił więc rozmiar 50. Przy kupowaniu wyprawki skupiłam się na 56, więc musieliśmy co nieco dokupić (w 56 mały się topił).
Po drugie: każde dziecko jest inne. Niektórym mamom wystarcza 5-6 zmian ubranek. Mój syn, jak wspomniałam, ulewał. Bardzo. Tak bardzo, że docelowo miałam po 15 (!) zmian na każdy rozmiar, a i tak prałam codziennie. Dlatego teraz kupiłabym po ok. 10 szt. bawełnianych pajacyków w każdym rozmiarze, a resztę - w razie czego - dokupiła już po urodzeniu się dziecka.
Po trzecie: temperatura w domu, upodobania mamy. U mnie w domu było ciepło - zawsze ok. 20-22 st. Nie, nie dlatego, że chciałam - po prostu mam ciepłe mieszkanie, a dodatkowo pokój Młodego graniczy z kuchnią, co nie sprzyja obniżaniu temperatury otoczenia. W tej sytuacji nie używałam na początku body w ogóle, ubierałam synka tylko w pajacyka. Jemu było ciepło, mnie - wygodniej przewijać. Pewnie gdyby było chłodniej, pod pajacykiem znalazłoby się body. Z tego samego powodu (ciepła) nie sprawdziły się u mnie welurowe pajacyki. Miałam też śpioszki, ale ich nie użyłam, miałam body i półśpioszki, które zamierzałam dziecku zakładać. Wygrała jednak wygoda i ubieranie w pajace 😊. Dopiero od rozmiaru 62, gdy Młody był większy, zaczęłam zakładać mu body + półśpiochy. Nie kupowałam natomiast spodenek i bardzo się z tego cieszę - nie wyobrażam sobie zakładania tego na takie małe, ciągle wierzgające nóżki. Ale to już kwestia upodobań mamy.

Na koniec tego tematu ważna uwaga: rozmiary dziecięcych ubranek nijak się mają do ich długości. Miałam pajacyki w rozmiarze 62 krótsze od tych w rozmiarze 50. Dlatego kupując warto zwracać na to uwagę i mierzyć ubranka do siebie.

DODATKI
Czyli czapeczki, skarpetki, niedrapki. Niedrapek nie miałam wcale - uznałam, że jeśli zajdzie potrzeba założenia czegoś na rączki - założę skarpetki. Potrzeby nie było, skarpetki pozostały nieużyte (chociaż niektóre mamy praktykują zakładanie skarpetek na pajacyka). Czapeczki bawełniane zakładałam małemu po kąpieli przez jakieś 2,5 miesiąca. Włoski wysychały szybko, w domu było ciepło, więc później już sobie odpuściłam. Myślę, że dwie takie czapeczki to aż nadto. 

Jak ubrać zimowego malucha na dwór?
Kwestia, która wielu mamom (mnie także) spędza sen z powiek. Do dziś, podczas spacerów, często zastanawiam się czy Młodemu nie za ciepło/zimno. Nie wiem kiedy mi przejdzie...
Jak radziłam sobie z noworodkiem? Na pierwszy spacer wybraliśmy się 13 dni po narodzinach Młodego. Mimo że był listopad, temperatura sięgała +10 st. Założyłam więc dziecku bawełniany pajacyk, kombinezon (nie był to gruby, watowany kombinezon, raczej taki jesienny, jakby dresowy, ale ocieplony) i wełnianą czapeczkę. W wózku przykryłam go dodatkowo kocykiem i użyłam osłonki do gondoli. Kiedy temperatura spadła poniżej 0 st., dodatkowo pod kombinezon zakładałam Młodemu polarowy pajacyk. 




sobota, 24 czerwca 2017

Ciążowe dolegliwości i jak sobie z nimi radzić - subiektywne mini kompendium

W ciąży zmierzyłam się z kilkoma nieprzyjemnymi dolegliwościami. Z niektórymi udało mi się sobie poradzić lub chociaż złagodzić objawy. Zostały też, niestety, takie, na które jedynym rozwiązaniem okazał się poród😉.

Poniżej krótkie podsumowanie tego, co mi pomagało. Ale najpierw jedna uwaga: jeśli dzieje się coś niepokojącego i nie bardzo wiadomo jak sobie poradzić, warto zadzwonić do lekarza prowadzącego albo nawet podjechać na izbę przyjęć najbliższego szpitala. Tego nie należy się w ciąży obawiać - lepiej jechać nawet niepotrzebnie niż potem gorzko żałować*.
  1. Ból gardła - tak, w I trymestrze, gdy większość leków jest zakazana, dopadło mnie to paskudztwo. Na tyle silnie, że nie mogłam ani nic przełknąć, ani spać. Doraźnie pomogło płukanie gardła wodą z solą (0,5-1 łyżeczka soli na szklankę wody) lub naparem z szałwii (niektórzy odradzają szałwię w ciąży, dlatego - choć mi pomagała - nie namawiam do stosowania). Próbowałam też tabletek do ssania, ale nie na wiele się zdały. Niestety, po dwóch dniach ból nie ustąpił, więc nie czekałam dłużej i wybrałam się do internisty. 
  2. Infekcje (zwłaszcza intymne) - tutaj nie ma co kombinować, lepiej od razu zgłosić się do lekarza. 
  3. Mdłości - kiedy zaczęły się u mnie ciążowe mdłości (wieczorne, a nie poranne jak zwykło się mawiać), w zasadzie nic nie pomagało. Trochę miały działać migdały, trochę kiwi. To ostatnie, jedzone w ilościach min. dwóch na dobę faktycznie działa, choć u mnie takie ilości po kilku dniach wywołały bóle żołądka. Mdłości przeczekiwałam półleżąc na kanapie - choć przyznam, że u mnie nie były one zbyt silne. W innym przypadku poprosiłabym pewnie o pomoc lekarza.
  4. Moje dziecko się nie rusza! - jeśli w porze, w której dziecko zwykle kopie, nagle staje się wyjątkowo spokojne, lepiej uważać. Nie musi (choć może) zwiastować to poważne problemy. Zaleca się wówczas zjeść lub wypić coś słodkiego (kawałek czekolady, coca-cola, sok owocowy, ciastko, słodkie owoce), położyć się na lewym boku i poczekać. Jeśli jednak niepokój tylko wzrasta, a po jakichś 15 minutach dziecko nadal nie reaguje, lepiej dłużej nie czekać i jechać na izbę przyjęć najbliższego szpitala. 
  5. Niskie ciśnienie - moje ciśnienie wahało się w granicach 100/70 - 100/60 w porywach 110/75. Może nie jest to wyjątkowo niskie ciśnienie, ale mnie skutecznie utrudniało życia, powodując zawroty głowy i uczucie słabości. Co łagodziło objawy? Chłodne prysznice, które brałam każdego ranka (rano było ze mną najgorzej), spacery (czyt. człapanie po mieszkaniu o poranku), filiżanka kawy. Z tym ostatnim nie wolno jednak przesadzić - organizm szybko się przyzwyczaja i filiżanka przestaje wystarczać. Piłam, a raczej sączyłam, taką kawę zwykle przez jakieś 2... godziny. Na mnie działało, bo przez dobre dwa lata przed ciążą nie piłam kawy w ogóle. Jeśli nic nie pomaga - warto porozmawiać z lekarzem prowadzącym, bo być może taka zmiana ciśnienia jest następstwem innej, rozwijającej się choroby.
  6. Przeziębienie - najpierw sposoby domowe tj. herbatka z malinami (niektóre mamy wystrzegają się jej w III trymestrze, choć skurcze szybciej wywoła napar z liści malin, niż owoce do herbaty), leżakowanie w łóżku, herbatka z kwiatu lipy. Nie polecam gorących kąpieli (sama bałam się je zastosować), ani miodu (trochę podjadałam, ale gdybym wtedy wiedziała, że w miodzie mogą zdarzyć się bakterie clostridium botulinum [czyli jadu kiełbasianego] nie zdecydowałabym się nawet spróbować). Bardzo natomiast pomocny okazał się syrop Prenalen - szczerze polecam, choć smak ma nieciekawy (baaardzo słodki, na końcu za to wyczuwałam posmak czosnku...).
  7. Twardnienie brzucha - u mnie zakończyło się pobytem w szpitalu; jest to objaw, którego nie wolno lekceważyć! Gdy tylko twardnienie się zaczęło (uczucie jakby brzuch nagle stał się dużo bardziej napięty; jakby skóry zrobiło się za mało, a ta która jest, zaczynała być wyjątkowo naciągnięta), zadzwoniłam do mojego lekarza. Przyjął mnie od razu, zmienił dawkę leków, które przyjmowałam i kazał leżeć, a jeśli objawy po trzech dniach nie ustąpią - zgłosić się do szpitala. Tak też zrobiłam.
  8. Uczucie osłabienia, gdy robi się gorąco - dopadało mnie podczas letnich upałów. W domu radziłam sobie przy pomocy lodów, schłodzonej wody oraz wentylatora. A co z podróżowaniem samochodem? Przede wszystkim unikałam takich wyjazdów jak ognia, odpuszczałam albo umawiałam się na jak najpóźniejsze godziny. Kiedy jednak musiałam gdzieś pojechać, nigdy nie siadałam za kierownicą - było mi z reguły na tyle słabo, że stanowiłabym poważne zagrożenie dla siebie i innych. Radziłam sobie tak: kilka godzin przed wyjazdem wstawiałam do lodówki butelkę wody mineralnej. Tuż przed wyjściem z domu wysyłałam do samochodu męża (mojego kierowcę 😃), żeby włączył klimatyzację. Sama w tym czasie pakowałam przygotowaną przedtem wodę oraz mokry ręczniczek do rąk. W drodze, kiedy czułam, że robi się gorzej, podkręcałam klimatyzację, popijałam zimną wodę albo przecierałam chłodnym ręcznikiem czoło, kark lub nadgarstki. Zdarzało mi się też polewać nadgarstki zimną wodą (żyły są tam widoczne, a ciało schłodzi się szybciej kiedy schłodzimy takie miejsce. Można też chłodzić skórę pod kolanami, ale to już większy wyczyn😉). WAŻNA UWAGA: rozkręcenie klimatyzacji i różnica temperatur pow. 10 st. jest bardzo niezdrowa, wręcz niebezpieczna. Kiedy, mimo wszystko, podczas dłuższej jazdy ustawiałam w aucie temp. 20 st. (przy 35 na zewnątrz) ZAWSZE dojeżdżając do celu, stopniowo zwiększałam temperaturę w samochodzie. Na ostatnie 5-10 minut w ogóle wyłączałam klimatyzację, żeby temperatura wyrównała się. 
  9. Zasłabnięcia - zdarzyło mi się na początku ciąży. Pomogło kucnięcie i pochylenie głowy nisko, pomiędzy kolana (wtedy jeszcze mogłam to zrobić). W zaawansowanej ciąży można po prostu pochylić głowę do dołu. O incydencie zasłabnięcia trzeba powiadomić na wizycie lekarza prowadzącego. Konieczne jest także noszenie ze sobą karty ciąży (zwłaszcza w I trymestrze, gdy ciąża może nie być widoczna). Gdyby od zasłabnięcia doszło do omdlenia wezwane pogotowie musi wiedzieć o ciąży!
  10. Zgaga - dopadała mnie najczęściej wieczorami, tuż przed pójściem spać. Pomagało picie zimnego mleka, prosto z lodówki. Piłam małymi łykami do momentu odczucia ulgi. Mleko nie pomoże na stałe, ale mnie udawało się po jego wypiciu zasnąć. Podobno pomocne są także migdały (tego nie sprawdziłam). 
  11. Zaparcie - problem, który dotyka chyba większości kobiet. Mnie pomagała dieta - dużo warzyw i owoców. Dodam, że z powodu chorób przewodu pokarmowego, które leczyłam już przed ciążą, w zasadzie nie jadałam słodyczy (zwłaszcza czekolady), potraw smażonych, fast foodów. To również korzystnie wpływało na pracę jelit. W skrajnych przypadkach pomagały mi czopki glicerynowe. Jest też syrop Lactulosum chwalony przez wiele kobiet (nie testowałam go). Przed zastosowaniem leków skonsultowałabym się jednak z lekarzem prowadzącym - zanim użyłam pierwszego czopka tak właśnie zrobiłam.
* tutaj anegdotka: przez trzy dni, już ok. 30 tc, odczuwałam ból pod żebrami, po prawej stronie brzucha, tak dotkliwie, że ledwie mogłam usiedzieć. Jednocześnie czułam ruchy Małego, więc początkowo się nie przejmowałam. Kiedy jednak trwało to tak długo, wystraszyłam się, że kwestia dot. np. moich jelit (przed ciążą zdiagnozowano u mnie i leczono m.in. zespół jelita drażliwego). Około godz. 20 pojechałam na IP, zrobiono mi KTG i USG. Co się okazało? Mój Młody wcisnął swój szanowny tyłek właśnie w to konkretne miejsce i to powodowało ból 😂. Kiedy około północy wracaliśmy do domu, Mały postanowił nagle zmienić pozycję i uwolnić matkę od bólu.

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Jak to się zaczęło, czyli moja ciąża

Zanim zaszłam w ciążę donoszenie i urodzenie zdrowego dziecka wydawało mi się czymś oczywistym. Wokół siebie widziałam tylko szczęśliwe kobiety, które pracowały niemal do końca ciąży. Jeśli męczyły je jakieś dolegliwości, to krótkotrwałe, poranne mdłości lub wymioty. Jeśli coś im przeszkadzało, to 8-godzinny dzień pracy, po którym czuły się zmęczone. Jak każdy. I to by wszystko. Łatwizna.

A potem w ciążę zaszłam ja. I choć udało mi się donosić i urodzić prześlicznego, zdrowego chłopca, to okres dziewięciu miesięcy oczekiwania na Małego był najgorszym czasem w moim życiu. No, poza momentami gdy moje dziecko dawało znać o sobie kopniakami albo gdy widziałam je podczas rutynowych USG - właściwie tylko wtedy czułam, że to wszystko ma sens. Ale po kolei...


Jestem w ciąży!!!


Pamiętam moment, w którym zaczęłam podejrzewać, że jestem w ciąży. Był początek marca 2016, w drodze do pracy kupiłam test ciążowy. Nie mogąc doczekać się wyniku, test wykonałam w toalecie w mijanym CH 😃. Tego samego popołudnia podzieliłam się nowiną z mężem. Byłam taka szczęśliwa! Cieszyliśmy się oboje - przez jakieś trzy tygodnie. Potem, pewnego wieczora, z przerażeniem zauważyłam krew na bieliźnie. Plamię! Nazajutrz pobiegłam do pierwszego ginekologa, który mógł mnie przyjąć. Pani zbadała mnie, zrobiła USG, stwierdziła, że to "plamienia fizjologiczne", ale na wszelki wypadek przepisała Duphaston. 
Uspokojona, brałam leki, choć dostawałam po nich takich mdłości, że spałam na siedząco; obowiązkowo z miską przy łóżku. Zwolniłam też nieco tempo życia. Wszystko na nic: pod koniec marca zauważyłam, że plamienia wróciły z jeszcze większą siłą. Pojechałam na szpitalną izbę przyjęć, gdzie inna lekarka zbadała mnie i zbeształa, że pracuję, że nie jestem na L4. Cóż, moja pierwsza ginekolog nawet nie zaproponowała zwolnienia - może zresztą podczas badania u niej sytuacja nie była jeszcze groźna? Dostałam większą dawkę leku i nakaz leżenia. Mogłam też zostać w szpitalu, ale akurat zbliżała się Wielkanoc i lekarka stwierdziła, że jeśli mogę leżeć w domu, to pewnie tam będzie mi lepiej. Leżałam więc u rodziny na tapczanie i całą siłą woli powstrzymywałam łzy. Płakałam tylko przy mężu, który cały czas mocno mnie wspierał i próbował uspokoić. Mniej więcej po tygodniu krwawienia uspokoiły się, a ja - z duszą na ramieniu - pojechałam do ginekologa, którego wybrałam jako przyszłego (ewentualnego) prowadzącego. Okazało się, że nadal jestem w ciąży, zobaczyłam bijące serduszko. Lekarz, którego wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, zmienił mi lek na luteinę, co skutecznie zakończyło mdłości. Znów mogłam cieszyć się moim stanem!


Pani dziecko może mieć Downa.


Nieskrępowana radość, objawiająca się m.in. przeglądaniem przeze mnie ofert sklepów internetowych z akcesoriami dla niemowląt, trwała do pierwszych badań prenatalnych. Wynik z USG - prawdopodobieństwo zespołu Downa 1:313. Pobrano mi krew i po kilku dniach otrzymałam telefon z informacją o wyniku: prawdopodobieństwo wzrosło do 1:200. Wiedziałam, że mogło być dużo gorzej, że badanie nie daje 100% pewności i że dziecko niepełnosprawne może urodzić się również przy wyniku 1:10 000, ale i tak skończyło się łzami. Kiedy trochę ochłonęłam, zaczęliśmy z mężem szukać rozwiązania. Najważniejsze dla nas stało się jedno: WIEDZIEĆ. Nie wyobrażałam sobie odkładać poznania prawdy o zdrowiu mojego dziecka do porodu. W końcu podjęliśmy decyzję: robimy test Nifty, a jeśli potwierdzi zespół Downa - zdecydujemy się jeszcze na amniopunkcję.
Na wyniki testu czekaliśmy ponad 5 tygodni. W tym czasie truchlałam na myśl o tym, że, być może, zaraz poczuję ruchy maleństwa. Wiedziałam, że to sprawi, że nie podejmę już "na chłodno" decyzji: urodzić czy nie. Czytałam wtedy wiele i biłam się z myślami. Zakończyć ciążę czy pozwolić maleństwu przyjść na świat? Jeśli pozwolę i okaże się, że moje dziecko nigdy nie będzie funkcjonowało samodzielnie - co dalej? Jeśli z czasem lekarze wykryją przy Zespole choroby towarzyszące? Było oczywiste, że dbałabym o maleństwo najlepiej jak bym mogła i kochała je całym sercem, ale co kiedy zacznie dojrzewać? Kiedy nie będę mogła go unieść, kiedy rozwinie się fizycznie? Co kiedy mnie zabraknie? Kto się nim zajmie? Co jeśli skażę go na wiele lat cierpienia w jakimś przytułku? Być może będę miała drugie dziecko, ale czy mam prawo od początku wymusić na nim zobowiązanie na całe życie - opiekę nad starszym rodzeństwem? Czy kolejne dziecko nie ma prawa - gdy dorośnie - żyć w pełni po swojemu? A z drugiej strony: może nie będzie tak źle? Czytałam przecież o ludziach z zespołem Downa, którzy radzili sobie w życiu równie dobrze, jeśli nie lepiej, niż w pełni "normalni" rówieśnicy...
Ostatecznej decyzji nigdy nie podjęłam, wynik testu Nifty sprawił, że poczułam niewypowiedzianą ulgę: zdrowy chłopiec.


Frustracja rośnie


Przez kilka kolejnych tygodni wreszcie nie musiałam martwić się o maleństwo. Z radością przykładałam dłoń do brzucha, gdy wyczuwałam pierwsze, nieśmiałe ruchy dziecka. Nie mogłam też doczekać się, kiedy mąż poczuje pierwszy kopniak syna - mały zwykle przestawał się wiercić gdy tata przykładał rękę. Tak, wyczuwał autorytet 😉.
Ciągle jednak - i to coraz silniej - dokuczały mi ciążowe dolegliwości: duszności, zgaga, uczucie gorąca, zawroty głowy, infekcje, męczliwość. Moje książkowe przed ciążą ciśnienie nagle spadło, co tylko nasilało pozostałe objawy. W efekcie, kiedy zaczęły się upały, prawie ciągle czułam się słabo, jakbym zaraz miała zemdleć. Wyczynem stało się przejście do warzywniaka oddalonego kilka metrów od mojego domu. Doczekałam się kołatania serca i wizyty u kardiologa.
W 25. tygodniu ciąży doszło twardnienie brzucha i pobyt w szpitalu. Podobno moje dziecię bardzo mocno kopało, a że jestem drobnej budowy - gdyby nie kroplówki z magnezem mogłabym urodzić. Wtedy też okazało się, że test Nifty zapewnił mi długotrwały spokój ducha w kwestii zdrowia maleństwa. Na jednym z USG lekarz zauważył, że duży palec u stopy mojego maleństwa jest odwiedziony od pozostałych, co jest jednym z markerów zespołu Downa. Kiedy dowiedział się o teście, machnął tylko ręką. Potem u dziecka pojawiło się zwapnienie w lewej komorze serca. Monitorowaliśmy je na USG co dwa tygodnie - zniknęło dopiero tuż przed porodem.
Przez cały ten czas ciężko było mi nie tylko fizycznie. Co kilka dni, kiedy np. nie mogłam rano wstać z łóżka, bo zawroty głowy były akurat tak silne, że nie byłam pewna, czy dojdę do toalety, płakałam z bezsilności i czułam, że psychicznie ledwie się trzymam. Wiedziałam, że na świecie żyje wiele, wiele kobiet, które są w gorszej ode mnie sytuacji. Miałam wspaniałego, wspierającego mnie męża. Pracował, a potem robił zakupy, sprzątał i gotował, gdy ja nie byłam w stanie i musiałam leżeć. Jego wsparcie wiele dla mnie znaczyło, ale jednocześnie sprawiało, że czułam się jak kula u nogi. Nie raz myślałam wtedy, że zasługuje na lepszą, zdrowszą żonę, a nie taki problematyczny klocek jak ja.
Wiedziałam też, że historie wielu kobiet nie kończą się urodzeniem zdrowego maluszka. Wiele z nich jest w sytuacji jeszcze trudniejszej od mojej - kobiety całe ciąże borykają się np. z wymiotami, mają zalecenie leżenia lub spędzają niemal 9 miesięcy w szpitalu. Dla mnie jednak - ani wtedy, ani teraz - nie było to pocieszeniem. Czułam tylko większą niechęć i złość na wszechświat jako taki: to bardzo, bardzo niesprawiedliwe, że czasem kobiety, które wyczekują maleństwa, dbają o siebie i mogłyby dać dziecku szczęście, tracą je albo przeżywają piekło w ciąży. A inne, które porzucą lub będą katować swoje maleństwa, przechodzą ciąże bezproblemowo i jeszcze rodzą zdrowe dzieci. Tak nie powinno być!
Gdy widziałam na ulicach ciężarne z puszką piwa albo papierosem w ustach - takie beztroskie, pełne życia i uśmiechnięte - miałam ochotę porządnie im przyłożyć.
Wkurzałam się, gdy dzwoniły koleżanki z firmy i gratulowały mi zaradności, że całą ciążę na L4 i że one też tak zrobią. Myślałam wtedy, że gdybym tylko była na tyle zdrowa, by pracować, popędziłabym do firmy jak na skrzydłach.
Jeszcze bardziej bolały teksty kobiet w rodzinie, które wiedziały w jakiej jestem sytuacji. Usłyszałam kilka razy: "jak ci dobrze, ja to pracowałam do 8 miesiąca", "teraz macie fajnie, ja pracowałam prawie do końca i jeszcze ziemniaki kopałam przed porodem. Nie mogłam leżeć".
U lekarza kilka razy, gdy skarżyłam się na niskie ciśnienie, słyszałam od położnych, że dobrze, że nie jest wysokie. Pewnie, ale to akurat mało mi pomagało...

A jednak jestem szczęściarą!


Wszystkie te dolegliwości i niepokoje sprawiły, że porodu wyczekiwałam jak zbawienia. Kiedy w końcu odeszły mi wody, kompletnie nie czułam stresu - do szpitala pojechałam podekscytowana i szczęśliwa. I choć rodziłam naturalnie ponad 8 godzin, a potem mdlałam z wysiłku i byłam na granicy przetoczenia krwi (o tym jeszcze napiszę), to i tak wolałabym jeszcze raz rodzić niż być w ciąży. Słowo! 

Czytaj również