poniedziałek, 19 czerwca 2017

Jak to się zaczęło, czyli moja ciąża

Zanim zaszłam w ciążę donoszenie i urodzenie zdrowego dziecka wydawało mi się czymś oczywistym. Wokół siebie widziałam tylko szczęśliwe kobiety, które pracowały niemal do końca ciąży. Jeśli męczyły je jakieś dolegliwości, to krótkotrwałe, poranne mdłości lub wymioty. Jeśli coś im przeszkadzało, to 8-godzinny dzień pracy, po którym czuły się zmęczone. Jak każdy. I to by wszystko. Łatwizna.

A potem w ciążę zaszłam ja. I choć udało mi się donosić i urodzić prześlicznego, zdrowego chłopca, to okres dziewięciu miesięcy oczekiwania na Małego był najgorszym czasem w moim życiu. No, poza momentami gdy moje dziecko dawało znać o sobie kopniakami albo gdy widziałam je podczas rutynowych USG - właściwie tylko wtedy czułam, że to wszystko ma sens. Ale po kolei...


Jestem w ciąży!!!


Pamiętam moment, w którym zaczęłam podejrzewać, że jestem w ciąży. Był początek marca 2016, w drodze do pracy kupiłam test ciążowy. Nie mogąc doczekać się wyniku, test wykonałam w toalecie w mijanym CH 😃. Tego samego popołudnia podzieliłam się nowiną z mężem. Byłam taka szczęśliwa! Cieszyliśmy się oboje - przez jakieś trzy tygodnie. Potem, pewnego wieczora, z przerażeniem zauważyłam krew na bieliźnie. Plamię! Nazajutrz pobiegłam do pierwszego ginekologa, który mógł mnie przyjąć. Pani zbadała mnie, zrobiła USG, stwierdziła, że to "plamienia fizjologiczne", ale na wszelki wypadek przepisała Duphaston. 
Uspokojona, brałam leki, choć dostawałam po nich takich mdłości, że spałam na siedząco; obowiązkowo z miską przy łóżku. Zwolniłam też nieco tempo życia. Wszystko na nic: pod koniec marca zauważyłam, że plamienia wróciły z jeszcze większą siłą. Pojechałam na szpitalną izbę przyjęć, gdzie inna lekarka zbadała mnie i zbeształa, że pracuję, że nie jestem na L4. Cóż, moja pierwsza ginekolog nawet nie zaproponowała zwolnienia - może zresztą podczas badania u niej sytuacja nie była jeszcze groźna? Dostałam większą dawkę leku i nakaz leżenia. Mogłam też zostać w szpitalu, ale akurat zbliżała się Wielkanoc i lekarka stwierdziła, że jeśli mogę leżeć w domu, to pewnie tam będzie mi lepiej. Leżałam więc u rodziny na tapczanie i całą siłą woli powstrzymywałam łzy. Płakałam tylko przy mężu, który cały czas mocno mnie wspierał i próbował uspokoić. Mniej więcej po tygodniu krwawienia uspokoiły się, a ja - z duszą na ramieniu - pojechałam do ginekologa, którego wybrałam jako przyszłego (ewentualnego) prowadzącego. Okazało się, że nadal jestem w ciąży, zobaczyłam bijące serduszko. Lekarz, którego wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, zmienił mi lek na luteinę, co skutecznie zakończyło mdłości. Znów mogłam cieszyć się moim stanem!


Pani dziecko może mieć Downa.


Nieskrępowana radość, objawiająca się m.in. przeglądaniem przeze mnie ofert sklepów internetowych z akcesoriami dla niemowląt, trwała do pierwszych badań prenatalnych. Wynik z USG - prawdopodobieństwo zespołu Downa 1:313. Pobrano mi krew i po kilku dniach otrzymałam telefon z informacją o wyniku: prawdopodobieństwo wzrosło do 1:200. Wiedziałam, że mogło być dużo gorzej, że badanie nie daje 100% pewności i że dziecko niepełnosprawne może urodzić się również przy wyniku 1:10 000, ale i tak skończyło się łzami. Kiedy trochę ochłonęłam, zaczęliśmy z mężem szukać rozwiązania. Najważniejsze dla nas stało się jedno: WIEDZIEĆ. Nie wyobrażałam sobie odkładać poznania prawdy o zdrowiu mojego dziecka do porodu. W końcu podjęliśmy decyzję: robimy test Nifty, a jeśli potwierdzi zespół Downa - zdecydujemy się jeszcze na amniopunkcję.
Na wyniki testu czekaliśmy ponad 5 tygodni. W tym czasie truchlałam na myśl o tym, że, być może, zaraz poczuję ruchy maleństwa. Wiedziałam, że to sprawi, że nie podejmę już "na chłodno" decyzji: urodzić czy nie. Czytałam wtedy wiele i biłam się z myślami. Zakończyć ciążę czy pozwolić maleństwu przyjść na świat? Jeśli pozwolę i okaże się, że moje dziecko nigdy nie będzie funkcjonowało samodzielnie - co dalej? Jeśli z czasem lekarze wykryją przy Zespole choroby towarzyszące? Było oczywiste, że dbałabym o maleństwo najlepiej jak bym mogła i kochała je całym sercem, ale co kiedy zacznie dojrzewać? Kiedy nie będę mogła go unieść, kiedy rozwinie się fizycznie? Co kiedy mnie zabraknie? Kto się nim zajmie? Co jeśli skażę go na wiele lat cierpienia w jakimś przytułku? Być może będę miała drugie dziecko, ale czy mam prawo od początku wymusić na nim zobowiązanie na całe życie - opiekę nad starszym rodzeństwem? Czy kolejne dziecko nie ma prawa - gdy dorośnie - żyć w pełni po swojemu? A z drugiej strony: może nie będzie tak źle? Czytałam przecież o ludziach z zespołem Downa, którzy radzili sobie w życiu równie dobrze, jeśli nie lepiej, niż w pełni "normalni" rówieśnicy...
Ostatecznej decyzji nigdy nie podjęłam, wynik testu Nifty sprawił, że poczułam niewypowiedzianą ulgę: zdrowy chłopiec.


Frustracja rośnie


Przez kilka kolejnych tygodni wreszcie nie musiałam martwić się o maleństwo. Z radością przykładałam dłoń do brzucha, gdy wyczuwałam pierwsze, nieśmiałe ruchy dziecka. Nie mogłam też doczekać się, kiedy mąż poczuje pierwszy kopniak syna - mały zwykle przestawał się wiercić gdy tata przykładał rękę. Tak, wyczuwał autorytet 😉.
Ciągle jednak - i to coraz silniej - dokuczały mi ciążowe dolegliwości: duszności, zgaga, uczucie gorąca, zawroty głowy, infekcje, męczliwość. Moje książkowe przed ciążą ciśnienie nagle spadło, co tylko nasilało pozostałe objawy. W efekcie, kiedy zaczęły się upały, prawie ciągle czułam się słabo, jakbym zaraz miała zemdleć. Wyczynem stało się przejście do warzywniaka oddalonego kilka metrów od mojego domu. Doczekałam się kołatania serca i wizyty u kardiologa.
W 25. tygodniu ciąży doszło twardnienie brzucha i pobyt w szpitalu. Podobno moje dziecię bardzo mocno kopało, a że jestem drobnej budowy - gdyby nie kroplówki z magnezem mogłabym urodzić. Wtedy też okazało się, że test Nifty zapewnił mi długotrwały spokój ducha w kwestii zdrowia maleństwa. Na jednym z USG lekarz zauważył, że duży palec u stopy mojego maleństwa jest odwiedziony od pozostałych, co jest jednym z markerów zespołu Downa. Kiedy dowiedział się o teście, machnął tylko ręką. Potem u dziecka pojawiło się zwapnienie w lewej komorze serca. Monitorowaliśmy je na USG co dwa tygodnie - zniknęło dopiero tuż przed porodem.
Przez cały ten czas ciężko było mi nie tylko fizycznie. Co kilka dni, kiedy np. nie mogłam rano wstać z łóżka, bo zawroty głowy były akurat tak silne, że nie byłam pewna, czy dojdę do toalety, płakałam z bezsilności i czułam, że psychicznie ledwie się trzymam. Wiedziałam, że na świecie żyje wiele, wiele kobiet, które są w gorszej ode mnie sytuacji. Miałam wspaniałego, wspierającego mnie męża. Pracował, a potem robił zakupy, sprzątał i gotował, gdy ja nie byłam w stanie i musiałam leżeć. Jego wsparcie wiele dla mnie znaczyło, ale jednocześnie sprawiało, że czułam się jak kula u nogi. Nie raz myślałam wtedy, że zasługuje na lepszą, zdrowszą żonę, a nie taki problematyczny klocek jak ja.
Wiedziałam też, że historie wielu kobiet nie kończą się urodzeniem zdrowego maluszka. Wiele z nich jest w sytuacji jeszcze trudniejszej od mojej - kobiety całe ciąże borykają się np. z wymiotami, mają zalecenie leżenia lub spędzają niemal 9 miesięcy w szpitalu. Dla mnie jednak - ani wtedy, ani teraz - nie było to pocieszeniem. Czułam tylko większą niechęć i złość na wszechświat jako taki: to bardzo, bardzo niesprawiedliwe, że czasem kobiety, które wyczekują maleństwa, dbają o siebie i mogłyby dać dziecku szczęście, tracą je albo przeżywają piekło w ciąży. A inne, które porzucą lub będą katować swoje maleństwa, przechodzą ciąże bezproblemowo i jeszcze rodzą zdrowe dzieci. Tak nie powinno być!
Gdy widziałam na ulicach ciężarne z puszką piwa albo papierosem w ustach - takie beztroskie, pełne życia i uśmiechnięte - miałam ochotę porządnie im przyłożyć.
Wkurzałam się, gdy dzwoniły koleżanki z firmy i gratulowały mi zaradności, że całą ciążę na L4 i że one też tak zrobią. Myślałam wtedy, że gdybym tylko była na tyle zdrowa, by pracować, popędziłabym do firmy jak na skrzydłach.
Jeszcze bardziej bolały teksty kobiet w rodzinie, które wiedziały w jakiej jestem sytuacji. Usłyszałam kilka razy: "jak ci dobrze, ja to pracowałam do 8 miesiąca", "teraz macie fajnie, ja pracowałam prawie do końca i jeszcze ziemniaki kopałam przed porodem. Nie mogłam leżeć".
U lekarza kilka razy, gdy skarżyłam się na niskie ciśnienie, słyszałam od położnych, że dobrze, że nie jest wysokie. Pewnie, ale to akurat mało mi pomagało...

A jednak jestem szczęściarą!


Wszystkie te dolegliwości i niepokoje sprawiły, że porodu wyczekiwałam jak zbawienia. Kiedy w końcu odeszły mi wody, kompletnie nie czułam stresu - do szpitala pojechałam podekscytowana i szczęśliwa. I choć rodziłam naturalnie ponad 8 godzin, a potem mdlałam z wysiłku i byłam na granicy przetoczenia krwi (o tym jeszcze napiszę), to i tak wolałabym jeszcze raz rodzić niż być w ciąży. Słowo! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czytaj również